Zawsze mam grać swoje
Treść
Rozmowa z Agnieszką Radwańską, najlepszą polską tenisistką
Kiedy kończył się rok 2008, zajmowała Pani 10. miejsce w światowym rankingu, dwanaście miesięcy później jest identycznie. Co przez ten czas się zmieniło?
- Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że niewiele, ale proszę mi wierzyć, utrzymanie tak wysokiej pozycji przez cały rok jest prawdziwym wyzwaniem. Choć w całym 2009 r. nie wygrałam ani jednego turnieju, uważam go za udany. Szczególnie w końcówce grałam naprawdę dobrze, pojechałam jako rezerwowa na Turniej Mistrzyń, gdzie i tak rozegrałam jeden mecz, wygrany z Wiktorią Azarenko. Nie znaczy to oczywiście, że nie mogło być lepiej. Mogło, szczególnie na początku, kiedy to zanotowałam na swym koncie kilka niepotrzebnych porażek. Dużym utrudnieniem były kontuzje, i to nie tylko ręki, o której ostatnio jest najgłośniej, ale i krzyża.
Po zakończeniu sezonu przeszła Pani zabieg chirurgiczny ścięgna przy palcu serdecznym, jak czuje się Pani dziś?
- Dochodzę do siebie, jest dużo lepiej, od kilkunastu dni trenuję po dwa razy dziennie. Czasami jeszcze odczuwam ból, ale nieporównywalnie mniejszy niż wcześniej. Ciągle chodzę też na zabiegi rehabilitacyjne, korzystam ze specjalnych maszyn leczących chore miejsca polem magnetycznym, ultradźwiękami, laserami.
Jeszcze przed zabiegiem mówiła Pani, że odczuwa tak ogromny ból, że nie jest w stanie w ogóle wziąć rakiety do ręki.
- Bo taka była prawda. O normalnym graniu nie było mowy, niekiedy próbowałam przepychać piłkę na drugą stronę siatki, ale musiałam wtedy aż zaciskać zęby, żeby się nie popłakać. Wszystko rozpoczęło się podczas olimpiady w Pekinie, wtedy pomogły mi zastrzyki i myślałam, że jest po sprawie. Niestety, problemy wróciły, nasiliły się tuż przed tegorocznym US Open. Poradziłam sobie jeszcze inną metodą, ale wszystkie te środki okazały się doraźnymi. Pomagały przez chwilę, zabieg okazał się koniecznością. Nie miałam wyboru, nie miałam też czasu. Listopad był jedynym terminem.
Skoro ból pojawił się półtora roku temu, odwlekanie operacji nie było ryzykiem?
- Cały czas miałam nadzieję, że obędzie się bez niej. Marzec czy maj nawet nie wchodziły w rachubę, bo wtedy straciłabym dużą część sezonu i zanotowałabym ogromny spadek w rankingu. Tenisowy kalendarz jest szalenie przeciążony, w każdym miesiącu są ważne i duże turnieje, podczas których trzeba bronić punktów. Popełniłam jednak jeden duży błąd - w pewnym momencie zafundowałam sobie maraton, czyli dużo turniejów z rzędu. Za dużo. Człowiek uczy się na błędach, w przyszłości będę bardziej rozważna.
Kolejny sezon rozpocznie się już niedługo, na początku stycznia, i to od niezwykle mocno obsadzonej imprezy w Sydney. Zdąży Pani z formą?
- Mam nadzieję. Po zabiegu miałam cztery tygodnie przerwy, choć próbowałam grać już po trzech. Okazało się, że nie jestem w stanie. Zresztą i piąty tydzień był luźniejszy, po 45 minut dziennie odbijałam piłkę, nic więcej. Teraz pracuję już na maksymalnych obrotach, czyli po 3,5 godzinny każdego dnia. A jak będzie w Sydney, trudno mi powiedzieć. Trening to coś zupełnie innego niż mecz, dopiero po pierwszym spotkaniu okaże się, jak moja ręka wytrzymuje obciążenia. Jestem jednak optymistką, postęp, jaki zaobserwowałam w ciągu ostatnich dwóch tygodni, był ogromny. Jeśli ten stan się utrzyma, powinno być dobrze.
Oczywiście początek roku zawsze jest najtrudniejszy, wychodzimy na korty po dwumiesięcznej przerwie, nie wiemy, w jakiej formie są rywalki, czego można się po nich spodziewać. Trzeba czasu, żeby złapać odpowiedni rytm i zbliżyć się do oczekiwanego poziomu. Do tego turniej w Sydney będzie niezwykle mocno obsadzony, wystąpi w nim aż dziewięć tenisistek z czołowej dziesiątki oraz wracająca do sportu Justine Henin. Belgijka otrzymała "dziką kartę", co oznacza, że można na nią trafić już w pierwszej rundzie.
Przyzwyczaiła się już Pani do roli faworytki? Presja i oczekiwania wobec dziesiątej zawodniczki świata są ogromne, nie zawsze łatwo sobie z nimi poradzić.
- Na pewno presja jest większa niż przed laty, gdy próbowałam do czołówki awansować. Mimo to staram się wychodzić na kort z identycznym nastawieniem jak wcześniej. Nieważne, kto stoi po drugiej stronie siatki, jakim numerem rankingu może się pochwalić, ja mam zagrać swoje, to, co najlepiej potrafię. Każda zawodniczka z najlepszej setki potrafi grać w tenisa, i to bardzo dobrze, żadnej nie można lekceważyć. A przy okazji warto pamiętać, że w tym sporcie o sukcesie decyduje mnóstwo czynników, na pozór tak błahych jak pogoda, nawierzchnia, piłki, dyspozycja dnia.
Co musi Pani zrobić, by za rok być sklasyfikowaną jeszcze wyżej, może nawet w piątce?
- Nie ma recepty, przepisu, tylko ciężka praca. Aby utrzymać się wśród najlepszych, cały czas trzeba grać bardzo dobrze. To nie jest kwestia jednego turnieju, tylko kilkunastu. Wiem, że wiele osób stara się wynajdywać i wytykać elementy, które w szczególności powinnam poprawić, ale to chyba nie ma sensu. Aby się rozwijać, tenisista musi poprawiać się we wszystkim. Ja od kilku lat trenuję trzy razy dziennie, dwa razy stricte tenis, raz ogólnorozwojówkę - siłownię, basen, aerobik, bieganie. Wolną mam tylko niedzielę, i to nie zawsze. Jak wracam z tygodniowych wakacji, na drugi dzień tata szykuje normalne zajęcia. Poświęcam mnóstwo czasu i zdrowia i naprawdę jest mi smutno, gdy czytam komentarze typu "już po Radwańskiej, odpadła w pierwszej rundzie". To niesprawiedliwe, bo nie da się cały czas grać na najwyższych obrotach. Jesteśmy ludźmi, nie robotami, każdemu może się zdarzyć wpadka, zły dzień, kłopoty osobiste przenoszone na kort. W całym 2009 r. w rywalizacji kobiet zdarzyło się mnóstwo niespodzianek, szczególnie podczas Wielkich Szlemów. To... normalne.
Co Panią najbardziej zaskoczyło?
- Chyba spektakularny powrót Kim Clijsters. Poza tym dominowały te same zawodniczki co w minionych latach, choć pojawiło się kilka młodych, nowych twarzy, które w przyszłości mogą nieźle namieszać w czołówce.
Dla jednych sukces Clijsters był potwierdzeniem jej geniuszu, dla drugich słabości tenisa kobiet, skoro po długiej przerwie potrafiła wygrać US Open.
Gdzie, Pani zdaniem, leży prawda?
- Była w wielkiej formie. Nie pojawiła się znikąd, ten sukces poprzedziły miesiące ciężkich treningów i przygotowań. A że ma talent i wielkie umiejętności, nikt nie wątpił. Wrodzonych cech się nie zapomina, nie znikają.
Święta Bożego Narodzenia spędzi Pani tradycyjnie - z rodziną w Krakowie?
- Tak - jak zawsze. Każdy rok jest dla mnie ciągłą podróżą, zmienianiem miejsc, na ten szczególny czas chcę być w domu, z najbliższymi. Tutaj odpoczywam, nabieram sił i mogę odetchnąć od zabiegania, codziennego pędu. Boże Narodzenie kojarzy mi się z radością, miłością i świętym spokojem - dosłownie i w przenośni.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2009-12-23
Autor: wa